Dzień 11 - sobota 5 lipca 2003

RoGaj Kasia
U Daukszewicza obywatele mają leniwa niedzielę. Sobota to dzień… kota. Wstało się raniutko1 Udało się! Na lotnisku byliśmy punktualnie. Bez wielkich przeszkód zlokalizowaliśmy stanowisko dla e-Ticketowców. Może jest to sposób na obniżenie kosztów lotów? Podpilotowałem Kasię do samego końca. No, no… Amerykanie są ciągle bardzo restrykcyjni! Kasia zdejmowała sandały i coś jej musiało zabrzęczeć, bo potem ją jeszcze dokładnie sprawdzali. Mnie nie „zaaresztowali” samochodu. Zrobiłem zakupki, oddałem autko, wypiłem szklanę wina i… pobiegłem. Ważę zdecydowanie za dużo! Wybiegany, wymyty zasiadłem do kompa oglądając pojedynek sióstr Williams. Tak, tak… Kiedyś oglądałem Wimbledon z Jackiem w Delft. Pamiętam pojedynek młodej Higgins ze starszą od niej Belgijką i zapał z jakim wykrzykiwaliśmy – dołóż młodej!
Gdy po południu obudził się Piotrek zrobił obiadek i wybył w miasto. Nie powiem, zrobiłem się czegoś senny i zaległem. Obudziło mnie… słonko. Zjadłem kolacyjkę i zabrałem się za czytanie książki. Też mnie uśpiła. Obudził mnie księżyc i… Piotrek. Chyba odespałem już cały semestr!
Mam też cichą nadzieję, że Kasi uda się coś podesłać – stąd wolna część strony na jej zapiski z miasta Quebeck!
Przypomniałam sobie hasło, więc możesz pisać na yahoo, na stary adres. Dotarłam szczęśliwie. Mailuje z poczty, gdzie jest free access, ale nie można długo korzystać. Pokój w porządku, choć w piwnicy. Tutaj tez jest bardzo gorąco, a ja chyba zapomniałam kapelutka. Do hotelu dotarłam taksówką za ok. 19 Cad. Popełniłam gafę (wszędzie piszą że się daje), bo nie dałam napiwku. Przy powrocie się poprawie. Teraz idę szukać jakiejś taniej jadłodajni.