Dzień 6 - poniedziałek 30 czerwca 2003

Chicago (1)
Więc jednak ruszyliśmy się… A taki fajne było na wczasach w hotelu… No dobra, pożartować sobie nie można! Koleje amerykańskie zdecydowanie upadają! Byliśmy zgodnie z planem pół godziny przed odjazdem pociągu (bilet w obie strony 80 USD, ale cena zależy od dnia i pory – można również pojechać za 44 USD, środek tygodnia, wyjazd rano i powrót rano), a on przyjechał… prawie pół godziny po czasie. To znamienne – w rozpisce jest jak by 8:29AM. A jak długo tu jestem jedzie koło hotelu… 8:40. Czasami nawet później… Czy nie lepiej zmienić rozkład jazdy? Urealnić go? Co kraj, to obyczaj!
Na starcie zaliczyliśmy mały problem logistyczny – myśleliśmy, że to ta druga osoba zapakuje kosmetyczkę i w efekcie końcowym byliśmy bez mydła, pasty, dezodorantu. Połapaliśmy się o tym wcześnie, ale jako obowiązkowy non-resident Alien nie cofałem się, by być te pół godziny przed odjazdem… Nadgorliwość podobno bywa gorsza od faszyzmu!
Z racji spóźnienia pociągu nie spotkaliśmy Władka Rymszy. Okazało się, że nie mógł tak długo czekać. Człowiek pracy… Nie to, co dwójka naukowców na wakacjach!
Posililiśmy się na dworcu McDonaldem i zaraz po wyjściu, zgodnie z planem, ujrzeliśmy Sears Tower. Chicago od tej strony jest niesamowite – Downtown jest tuż przy stacji, wszystko zaś świetnie połączone komunikacją szynową. Zaczęliśmy od wysokiego wysokiego, czyli właśnie Sears Tower. Przyjemność dosyć kosztowna (10 USD od osoby), ale jak to mawiam przyjemności kosztują! W ramach zwiedzania był film, podczas którego Kasia zostawiła swój pamiątkowy kapelusz z Wiliamsburga. Swoją drogą… Uczciwość, uczciwość, uczciwość… Ktoś powie frajerzy! Po dwóch godzinach, gdy cofaliśmy się w poszukiwaniach kapelusza odnalazł się!
Oplotkowując Amerykanów jeszcze jedna informacja. Chłopak, który sprawdzał bilety dawał prostą instrukcję, jak iść dalej: idźcie za tymi, co przed wami; sounds easy enough, folks, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: to chyba dostatecznie proste, ludziska, co nie? I nikt się nie obraża… Bo po co i za co!
Widok z Sears Tower zapiera dech. Chicago jest zupełnie inaczej rozplanowane, jeśli można tu mówić o planowaniu, niż New York, a w zasadzie Manhattan. Przez środek miasta biegną wielopasmowe autostrady, a pełen wieżowców DownTown jest de facto bardzo mały. A na zewnątrz? W zasadzie przemysł, magazyny… Podobnie rozbudowuje się Toronto – kolejne pierścienie: mieszkania, przemysł, ale… Mam nadzieję, że Kanadol Marek wybaczy – Chicago jest ładniejsze!
Co więcej, więcej skonstatowaliśmy to podczas spaceru, Chicago jest czyste, zadbane i ukwiecone. Mimo upałów nie było na ulicach zapaszków typowych dla NYC i Toronto. Zamiast tego były donice z kwiatami. Miłe! Czyżby był to kapitalizm o ludzkiej twarzy?
O wędrówce w poszukiwaniu zagubionego kapelutka już pisałem. Refleksją z tej wędrówki niech będzie mój stosunek do Loop’a, kolejki nadziemnej, która otacza DownTown. Tak, tak… Przypominają się sceny z Bullita i innych filmów – te slalomy między słupami, a pociąg górą! Owszem, to cudo jest bardzo hałaśliwe, ale bez tego miasto zakorkowałoby się! Poszerzenie ulicy pod spodem nic nie da. Niech więc żyje Loop!
Wieczorkiem, po zlokalizowaniu naszego hotelu (schronisko Chicago International Hotel za 19.50 USD za noc, dają pościel) – zdecydowanie na obrzeżach miasta, ale z wygodnym dojazdem metrem (bilet ważny 24h na metro, kolejkę i autobusy 5 USD)– komunikacja miejska jest tu fantastyczna, po zrobieniu zakupów higienicznych udaliśmy się na oczywiście pieszą wycieczkę na Navy Pier skąd podziwialiśmy panoramę miasta o zachodzie słońca – robi wrażenie, zajrzyjcie do Albumów! Na kolację oczywiście… hamburger, ale tym razem z Wendy’s, naszej ulubionej od czasów Wirginii sieci! Po kolacji transfer do hotelu, który znaleźliśmy bez trudu. Standard znośny. W przeciwieństwie do NYC i Waszyngtonu były męskie i żeńskie sale, ale… po całym dniu podróży i zwiedzania któż by zwracał uwagę na takie detale!
Hmm… Kasia przy kawie zagląda mi przez ramię. Pewnikiem chce cos dopisać. Tylko ta kawa… Mam nadzieję, że nie wyleje jej na klawiaturę, bo… nie byłoby na czym pisać. Jest dzisiaj środa i chyba będzie niezły upał!
RoGaj

Na początek małe wspomnienie z przejażdżki Amtrakiem. Gdy pociąg zajechał na stacje, z wagonu wysiadła korpulentna Murzynka, z dość oryginalną fryzurą (trochę jakby piorun w nią strzelił) i donośnie zaczęła kierować ruchem pasażerów. Również użyła ulubionego wyrażenia : Folks, where are you going!? There are no places there! Pomimo tego, że Amtrak się notorycznie spóźnia, kolejarze bardzo opiekują się podróżnymi. Dbają o to, aby pasażer nie zaspał, aby zdążył na swoje połączenie – stąd chyba te notoryczne spóźnienia – pociąg nie tylko łapie swoje spóźnienia ale również innych okolicznych pociągów.
Chicago nazywane bywa Windy City, to znaczy wietrzne miasto (od Rzymu odróżnia je tylko literka "t"!). Dzięki wiatrom wiejącym od wielkiego jeziora Michigan warunki do łażenia po mieście, szczególnie pierwszego dnia były znakomite – czuło się temperaturę ok. 20 stopni. Chicago można nazwać miastem architektonicznych eksperymentów, które potem w większości doskonale się przyjmują. Chociażby wieżowce o stalowych szkieletach – tu powstały pierwsze. Tu budowali m.in. Frank Lloyd Wright i Ludwik Mies van der Rohe, których miałam przyjemność poznać ucząc się do egzaminu na architekturę. Jak na swoje czasy nowatorski był budynek IBM – dzieło Ludwika – choć dziś bez przewodnika w ogóle nie zwrócilibyśmy na niego uwagi. Prostopadłościenne wieżowce o fasadach pokrytych szkłem można dziś spotkać właściwie w dowolnym większym mieście na świecie! Drugą rzeczą poza kolejką Loop, która wyróżnia Chicago od innych zwiedzanych przez nas miast amerykańskich jest rzeka Chicago wijąca się wzdłuż drapaczy chmur. Również i tu widać dbałość władz miasta o estetykę śródmieścia – wzdłuż rzeki są ukwiecone promenady. Mnie najbardziej przypadł do gustu widok z jednego mostów na pochodzące z początku wieku wieżowce Chicago Tribune i Wrigley Building o jasnych piaskowcowych fasadach.
Co do schroniska to Robert zapomniał napisać, że w recepcji siedziała młoda Amerykanka chyba latynoskiego pochodzenia mówiąca w taki sposób po angielsku, że rodowity Szkot miał duże problemy z dogadaniem się. Został nawet przez nią spytany czy mówi po francusku – widocznie wydawało jej się, że angielski nie jest jego mocną stroną!
Kasia